Okupacyjna codzienność KaźmierzanekSylwia Zagórska

Kobiety z Gminy Kaźmierz w latach okupacji niemieckiej 1939–1945 wykazały się niezwykłą odwagą i hartem ducha. Często samotnie toczyły prawdziwą walkę o przetrwanie, bez mężów, narzeczonych, synów, braci, którzy zginęli, trafili do niewoli lub do obozów zagłady. Dokonywały istnych cudów, aby wyżywić, oprać i ubrać swoje rodziny. Zdobywały i ukrywały żywność przed niemieckimi rewizjami. W Gemeinde Urnental, jak Niemcy nazwali Gminę Kaźmierz, dbały o to, by dzieci nie naraziły się niemieckim nauczycielom lub żandarmom, a także cywilom, u których zmuszone były pracować. Żyły, pod narastającą z każdym dniem wrogą kontrolą, wśród coraz liczniejszych Niemców, osiedlanych w domach wypędzonych Wielkopolan. Nie uległy terrorowi, lecz odważnie stawiły czoła pośredniej eksterminacji,  polegającej na wyniszczaniu okupowanej ludności głodem, ciężką, fizyczną pracą, złymi warunkami mieszkaniowymi i pozbawieniem dostępu do opieki medycznej.

Zanim do Kaźmierza wkroczyły oddziały niemieckie, władzę przejęli miejscowi Niemcy. Przygotowali listy Polaków przeznaczonych do wysiedlenia i przekazali je Gestapo. „Nasi dawni sąsiedzi stawali się naszymi panami” – podsumowała, urodzona 20 marca 1925 r., Kaźmierzanka Joanna Pokorska. Niemieccy okupanci podzielili ziemie polskie na Generalne Gubernatorstwo (w skrócie GG) i tereny wcielone do III Rzeszy – Kraj Warty, gdzie rozpoczęli brutalną germanizację. Ludność polską zastraszali publicznymi egzekucjami m.in. w Otorowie, Szamotułach i zamykaniem w więzieniu we Wronkach. Uwięzili w nim 191 mieszkańców Brodziszewa i pierwszych wysiedleńców, w tym z Gminy Kaźmierz. Odbierali Polakom domy wraz z gospodarstwami i przekazywali je Niemcom, sprowadzonym z krajów nadbałtyckich oraz Rzeszy, tłumacząc, że poprzedni właściciele „byli leniwi” i nie chcieli płacić podatków. Wysiedlonych wysłali do GG lub do pracy przymusowej, głównie w gospodarstwach rolnych Niemców.

Kaźmierzanki były bohaterkami dnia codziennego. Dorota Jaskuła, urodzona w Kaźmierzu w 1925 r., napisała o nich: „One wszystkie wzywane były przez okupacyjne władze administracyjne do pracy nad kopaniem rowów przydrożnych przy drogach do wszystkich wiosek wokół Kaźmierza. Każda miała wymierzone 7 metrów i tyle musiała wykopać. Te polne drogi z nowymi rowami pięknie wyglądały. Jednak nic nie słyszałam,  aby  kobiety wojenne jakiś grosz za tę pracę otrzymały. Poza tym musiały na zawołanie chodzić do sezonowej pracy u niemieckich rolników – żniwa, omłoty, wykopki i obornik”. Janina Michalska z Kaźmierza, urodzona w 18 sierpnia 1920 r., z innymi mieszkańcami Urnental, została wyznaczona do pracy w siedzibie niemieckiej żandarmerii, znajdującej się w kamienicy na kaźmierskim rynku. Wspominała: „Policjant przyszedł i powiedział, że mamy się stawić. „No a do czego, co się stało?” – chcieliśmy wiedzieć. „Tam się dowiecie” – usłyszeliśmy. No to my szli ze strachem i jak my tam zaszli, pokazali nam taką kupę drzewa, takie kawałki, siekierą podrobione. Kawałeczek dalej był chlew, otworzyli drzwi, tam było miejsce i musieli my z tej kupy w różne naczynia, dali nam wiadra i koszyki, musieli my nakładać drzewo, nosić tam i układać”.

Pierwsze planowe, masowe wysiedlenia około 160 rodzin z powiatu szamotulskiego Niemcy przeprowadzili 3 grudnia 1939 r. Rozalia Dolata z Kaźmierza tak opisała ten dzień: „Południe – ugotowałam obiad i miałam podawać na stół, gdy usłyszałam walenie do drzwi. Otworzyłam, wszedł żandarm i dwóch cywilów z karabinami i powiedzieli, że w dwudziestu minutach mamy być gotowi do opuszczenia domu. „Prędko, prędko”, „Nie wolno nic zabierać, tylko na trzy dni jedzenie”. Wzięłam walizkę i z szafy chciałam wziąć trochę odzieży. Żandarm krzyczał ze złością, że mam wszystko zostawić, zabrał pieniądze z torebki i już byliśmy za drzwiami – to był straszny szok. Siostra męża mieszkała w drugiej połowie domu i chciała nam podać dekę do okrycia, mąż się cofnął, by ją zabrać. Jeden z cywilów kopnął go (mąż upadł jak długi na twarz) i powiedział: „Ty psie, gdzie się cofasz”. Wysiedlali podług listy i zapędzili nas do Domu Katolickiego. Gdy wszystkie rodziny wysiedlili, to pędzili nas pod karabinami na dworzec – tam już stał pociąg z ludźmi. Zawieziono nas do Wronek do więzienia, w którym byliśmy przeszło tydzień. Rano dozorca powiedział, że mamy przygotować się do transportu. Zostawił dwa bochenki chleba i jeden dzbanek kawy. Na dworcu stał długi pociąg to transportu bydła, wagony były puste. Kobiety osobno i mężczyźni osobno. Najpierw wieźli nas do Kutna – tam staliśmy pół dnia. Z Kutna  do Łodzi – tam znowu długi postój, z Łodzi do Częstochowy – znowu pociąg stał na bocznicy, z Częstochowy do Kielc, z Kielc do Jędrzejowa. Ta podróż trwała prawie tydzień. Było zimno, nie podano nam kropli wody. Miałam dwie córki i byłam w ciąży. Dzieci zaczęły gorączkować – w Jędrzejowie była już zima i wielki śnieg. Na dworcu stały sanie i nas rozwozili na kwatery. Dostaliśmy izbę po Żydach – był w niej mały piecyk, stół i ława. Nie było żadnego legowiska. Mąż postarał się o słomę i tak na tej słomie położyliśmy się”. Rodziny wysiedlone z Gminy Kaźmierz 3 grudnia 1939 r., najpierw trafiły na 8 dni do więzienia we Wronkach, przy czym większość uwięzionych stanowiły dzieci, a ostatecznie do Jędrzejowa koło Kielc. Umieszczono ich w domach po Żydach. 

Wysiedlenia od września do grudnia 1940 r. przeprowadzała żandarmeria, otaczając wieś o godzinie czwartej lub piątej nad ranem i łomocząc do drzwi, wchodziła do domów rodzin wyznaczonych do wywłaszczenia. Na opuszczenie domu dano 10 minut. Mogły zabrać ubranie i jedzenie na kilka dni. Wygnańcy, zanim trafili do nowego miejsca zamieszkania, byli zamykani w obozach przesiedleńczych w Łodzi, a niektórzy w Chełmie. Wysiedlono lub wywieziono na przymusowe roboty do III Rzeszy niemal połowę ludności gminy Kaźmierz. W pierwszej kolejności pozbawiano majątków rodziny Powstańców Wielkopolskich oraz te, które miały dobrze utrzymany dom i zabudowania gospodarskie.

Przed późniejszymi wygnaniami zdarzało się, że Niemcy w tajemnicy informowali mieszkańców Gemeinde Urnental o tym, że zostaną wypędzeni. Niemiec Krenc, sąsiad Frąckowiaków jeszcze sprzed wojny, poinformował ich, że jutro będą wysiedleni z Sokolnik Małych. Uprzedzeni zostali też Mizerni i Stróżykowie, przy czym Antoniemu Stróżykowi powiedziano, że wysiedlą go z rodziną: „bo byłeś Powstaniec”. Ci, którzy dowiedzieli się, że zostaną wygnani, mogli się jakoś do tego  przygotować, ale Niemcy nie pozwalali zabrać zbyt wielu rzeczy, a pieniądze i cenniejsze przedmioty rekwirowali. Franciszka Mizerna zaszyła pieniądze w główkach lalek swoich córek, a Franciszka Stróżyk w ubraniach. Tekla Frąckowiak z Sokolnik Małych każdemu z sześciorga swoich dzieci uszyła plecak, do którego zapakowała ubrania i łyżki. Na drogę w nieznane napełniła pięciolitrową kankę smalcem. Swoim najmłodszym, cztero- i pięcioletnim dzieciom zawiesiła na szyi tabliczki z imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia oraz informacją, że są ochrzczone – na wypadek gdyby maluchy się zgubiły. Zabrała też nocnik. „W pociągu wszyscy się do niego załatwiali, bo nie było innej możliwości. W czasie jazdy zawartość nocnika była wylewana przez małe, zakratowane metalowymi prętami okno, bo wagony były z zewnątrz zamknięte. No i był taki śmieszny incydent, że przejeżdżając przez Konin zawartość tego nocnika została wylana na żandarmów wojskowych. No i było trochę radości w tym wagonie”.

Najpierw wygnańcy trafiali do jednego z obozów, utworzonej w maju 1940 r., Centrali Przesiedleńczej w Łodzi, gdzie byli rejestrowani oraz rewidowani. Podczas rewizji zabierano im wartościowsze przedmioty: biżuterię, pieniądze, ale też żywność i ubrania. Władysław Mizerny z Witkowic został w Łodzi pobity do nieprzytomności. Aniela Maćkowiak z domu Mizerna wspominała: „Ojciec miał w kamizelce 12 fenigów. Zawsze mówił, że był u fryzjera i mu zostało te 12 fenigów, to były grosze i o nich zapomniał. Pytają go, czy ma pieniądze, a on stanowczo, że nie ma pieniędzy. Zaczęli szukać i znaleźli te 12 fenigów. Mało go nie zabili. Kaniecka, co była z nami wysiedlona, powiada do mamy: „Tej, Frania, to twój Władek leży”. Pochodząca z Kopaniny Leokadia Maćkowiak, mieszkanka Gorszewic, opowiedziała, że w Łodzi zabrali jej mamie pierścionek zaręczynowy i bursztynowe kolczyki: „Uszy jej poprzerywali, bo tak złapali i ciągnęli za te kolczyki. W tyłkach nawet ludziom szukali, czy ktoś czegoś nie schował. I tak strasznie  w tej Łodzi ludzi bili”. Wysiedlonych umieszczano m.in. w halach dawnej fabryki przy ul. Łąkowej 4. W każdej hali zamykano przeciętnie 800–1000 osób. Panowały tam koszmarne warunki. Brakowało wody i urządzeń sanitarnych. Ludzie spali na słomie rozkładanej na cementowej posadzce. Brak podstawowych warunków higienicznych, złe wyżywienie, zimno, powodowały dużą liczbę zachorowań i wysoką śmiertelność. Młodsze dzieci zabierano polskim rodzicom do zniemczenia, starsze wysyłano na roboty przymusowe do III Rzeszy. Tekla Frąckowiak doceniła swoją znajomość języka niemieckiego, to że pod zaborem pruskim uczyła się w szkole po niemiecku, właśnie w momencie, kiedy poinformowano ją, że dwoje jej dzieci trafi do ośrodka, gdzie będą bezpieczne i będzie im się dobrze żyło. Nie straciła zimnej krwi, tylko spokojnie w języku niemieckim wytłumaczyła, że „dziecko najlepiej wychowuje się przy matce. No i tam taki jeden był mądrzejszy i przyznał jej rację” – opowiedział Jan Frąckowiak, który był właśnie jednym z dzieci Tekli, przeznaczonym do zniemczenia. 

Na tzw. „roboty do Rzeszy” trafili najpierw jeńcy wojenni, a następnie młode osoby, które rozdzielano z rodzinami w obozach przesiedleńczych np.: Helena Gawlak, Kazimierz Skąpski, Stefan Kosicki, Jadwiga Piotrowska, siostry Jadwiga i Hanna Człapa. W marcu 1941 r. granica z GG została zamknięta w związku z wybuchem wojny niemiecko – sowieckiej. Masowo zaczęto wówczas wywozić ludność polską w głąb Niemiec w charakterze przymusowych robotników do pracy w gospodarstwach rolnych i fabrykach. 

Termin wysiedleńcy, wygnańcy odnosi się do ludzi, którzy zostali pozbawieni majątku i wypędzeni do GG, przebywali na robotach, ale niemieccy okupanci odbierali własność także Wielkopolanom, których pozostawili jako tanią siłę roboczą w Kraju Warty. Stosowano wobec nich wysiedlenia wewnętrze, tzw. rugi. „Jak wybuchła wojna wszystkich wywalali i koniec, a ci co zostali tu w Sokolnikach Małych, ich też z tych gospodarstw przesiedlili, przewalili albo do Kopaniny, albo gdzieś na takie ubogie gospodarstwa, na gorsze, a Niemcy przyszli i zajęli te lepsze – oświadczyła Helena Hejwosz z Sokolnik Małych. W listopadzie 1941 r. z Dolnego Pola do Kaźmierza przesiedlono rodzinę Mikołajczaków. Ich gospodarstwo zajęli Niemcy, Lustowie, a wypędzonym kazano wprowadzić się do ich rodziny, do domu, w którym mieszkało już 7 osób. „U babci panowały warunki wojenne, wejście było z dworu do malusieńkiej kuchni, w której na środku było zejście do piwnicy. Z tej kuchni się wchodziło do takiego bocznego, małego pokoiku i z tego dopiero do dużego pokoju. Tam już mieszkały: dwie córki babci i cztery dzieci wspólne i babcia, bo dziadek zmarł w 1930 r. I teraz nas doszło kolejne 7 osób, bo krótko po tym jak nas przesiedlili, 16 listopada 1941 r., urodził się Andrzejek. A mama musiała chodzić do tych Lustów, co zabrali nam gospodarstwo, pracować. Na żniwa, na wykopki. No, ale przyniosła nieraz koszyk ziemniaków, no to już mieliśmy co do garnka włożyć” – wspominała Joanna Michalik, urodzona 19 lipca 1937 r., z domu Mikołajczak. 

Ze względu na pogarszającą się sytuację Rzeszy na frontach, coraz częstsze stały się wywózki mężczyzn, ale też kobiet, na tzw. „Einsatz” – z języka niemieckiego oznaczającego misję, czyli do budowy okopów. W 1943 r. nakaz wyjazdu w okolice Rogoźna do kopania rowów przeciwczołgowych otrzymała Kazimiera Szymańska z domu Owsianna z Dolnego Pola. Stefania Kaniecka z Kaźmierza, na „Einsatz”, podczas prac przy umocnieniach, uległa wypadkowi – zmiażdżeniu palców u dłoni. Marianna Kubala pracowała przy okopach w okolicach Trzcianki i Zduńskiej Woli. Niemcy wywieźli ją do przymusowej pracy, mimo że miała kilkumiesięczne dziecko. Była nim, urodzona w Kaźmierzu, 26 lutego1941 r., Helena Oses: „Jeszcze nie miałam pół roku, jak mamę wzięli. Nie patrzyli  na to, że ma małe dziecko. Wychowywali mnie dziadkowie”. 

Około 40. mieszkańców Urnental pracowało w folwarku na Nowej Wsi – w zajętym przez wrogów dzisiejszym kaźmierskim pałacu, na należących do niego polach, w ogrodzie i zabudowaniach gospodarczych. Jak widać na zdjęciach z czasów II wojny światowej, większość pracowników majątku, nazwanego przez Niemców Gut Neudorf, czyli Dobra Nowa Wieś, stanowiły kobiety. Nierzadko ich tydzień pracy wynosił 80 h. Kto nie pracował, nie dostawał kartek żywnościowych. Otrzymanie zwolnienia chorobowego graniczyło z cudem. Za uchylanie się od obowiązku pracy, czy niedostarczenie Niemcom kontyngentu produktów rolnych i hodowlanych, groziła kara śmierci. W majątku na Nowej Wsi Kaźmierzanki pracowały przy siewie, zbiorach, młóceniu zboża, uprawie ziemniaków, buraków cukrowych, a także w należącej do folwarku gorzelni. Wycinały też trzcinę, którą potem przykrywały warzywa w ogrodzie. Zimą zbierały kamienie na polach. Czasem zamiast w pole, szły do ogrodu lub szklarni, gdzie praca była lżejsza. Zdzisława Antkowiak, Wiktoria Naglik, Ludgarda Sobkowska wspominały, że ogród był piękny i wszystko w nim było, także kwiaty. Hodowano dużo owiec i białą odmianę kur. 

Typowy dzień polskich pracowników w Gut Neudorf trwał od rana do wieczora. W zależności od pory roku dzień pracy zaczynał się o godzinie 6:00 lub 7:00 rano, apelem przed pałacem, gdzie okupanci – najpierw Niemiec von Bockelberg, a potem Austriak, Otto von Hintz, rozdzielali pracownikom zadania. W godzinach 12:00 – 13:30 była przerwa na obiad, na który trzeba było iść do domu lub jadło się na polu, gdzie posiłek przynosiło młodsze rodzeństwo. Dalej pracowali od 13:30 do zmierzchu. Nie mieli prawa do urlopu. Przeważnie co druga była niedziela była wolna – w zależności od uznania okupanta. W drodze do i z pracy musieli mieć przy sobie Arbertsbuch – książeczkę pracy, tak samo jak niemiecki dowód osobisty. W razie kontroli osoba nie posiadająca tych dokumentów zostawała aresztowana. 

Na zdjęciu, jakie 14 stycznia 2024 r. otrzymała Sylwia Zagórska, od Floriana Hintza, prawnuka Otto von Hintza, widać jego synową, Justine Hintz, żonę Otto Friedricha Hintza z małym Kurtem Hintzem (ojcem Floriana Hintza), który przyszedł na świat w kaźmierskim pałacu 1 listopada 1943 r. oraz polską opiekunką – służącą. Jest to najprawdopodobniej Helena Kuśnierz z domu Nowak (1922-2015), siostra Joanny Pokorskiej z domu Nowak (1925-2017). Obie krótko były służącymi u von Bockelberga, następnie do końca wojny pracowały dla Hintzów. Mieszkały w piwnicy pałacu. Raz na dwa tygodnie szły do mamy, przesiedlonej z Kaźmierza do Chlewisk i zanosiły jej jajka, o które w czasie wojny było niezwykle trudno, a także inne produkty spożywcze. Żeby uniknąć kontroli, nie kierowały się główną drogą, tylko koło cmentarza i dalej torami. Joanna Pokorska mówiła, że zarówno u Bockelbergów, jak  i Hintzów, miała dobre warunki, chociaż pracy było bardzo dużo. „Pamiętam, że Hintzowie mieli białe kury, a dużo ich było. Dwie kury jakoś tam przechodziły przez płotek i przez zakratowane okno, wchodziły do nas, do piwnicy, szły na łóżeczko i jajo nam znosiły. I miałyśmy tych jajek, że ho ho. A jeszcze jedna, trzecia kura, to chodziła pod taras i tam znosiła jaja” – wspominała Joanna Pokorska.

Sklepy spożywcze, podobnie jak i przemysłowe, prowadzili tylko Niemcy. W Generalnej Guberni ratunkiem przed głodem był kwitnący tam czarny rynek żywności, utrudniony w Wielkopolsce z powodu znacznie większej kontroli Niemców oraz ostrzejszych represji. Okupanci zakazali Polakom spożywania większości warzyw i owoców, jak również sprzedawania im mąki pszennej, dżemów, kaszy, kawy, herbaty, ciast, ciasteczek, czekolady. Zabronili łowienia ryb. Wprowadzili reglamentację mięsa, które było na kartki. Pozwolili Polakom na wsi hodować króliki, kilka kur, jedną kozę i jedną świnię. Za ubój świni, na który należało mieć zezwolenie Niemców, odbierano kartki mięsne na cały rok. Narażając się  na wielkie niebezpieczeństwo hodowano zazwyczaj dwie świnie: za podwójną ścianką w chlewiku, w piwnicy, na strychu, nawet w skrzyni. Drugą biło się bez pozwolenia. Dziesięciu mieszkańców gminy Kaźmierz spędziło 2 lata w więzieniach i obozach za nielegalny ubój świni, sprzedaż mięsa i żyta. 

Wysiedlona jako dziecko z Radzyn do Izabelina pod Warszawą, Irena Tecław, urodzona 11 maja 1940 r., z domu Szabat, opowiedziała: „Mamie nogi się zatrzęsły, bo pod karą śmierci nie można było hodować dla siebie świni. Bała się, że wejdą do mieszkania i zobaczą na stole w piwnicy porozkładane mięso. Ale pies uratował mamę. Bo jak ci żandarmi przyszli, stali na podwórku i wypytywali mamę, nagle z łańcucha zerwał się wilczur, a był duży, dopadł do nich, no to mama zaraz dopadła tego psa, złapała za obrożę i wepchała do mieszkania, drzwi zamknęła i dalej rozmawiała z tymi żandarmami. Tłumaczyła, że nic nie ma, bo jakby weszli i skontrolowali, zobaczyli to mięso, to koniec”. Irena Przybecka, urodzona 26 grudnia 1938 r., wysiedlona z Kopaniny do Tomaszówki, w województwie lubelskim, wspominała: „Cały chlew był królików. Tam złodzieje się włamywali i nas okradali. Przede wszystkim żywiliśmy się mięsem królików”. 

Kaźmierzanki wyrabiały mydło z kości z odpadów ze świniobicia, aby móc umyć dzieci i siebie, a także mieć środek do prania odzieży. Z odzieniem z biegiem lat okupacji było coraz gorzej. Kobiety własnoręcznie przerabiały ubrania, potem na ubrania przerabiały pościel i obrusy. Nielegalnie wymieniały jedzenie na odzież z mieszkańcami Poznania, którzy nie mieli możliwości uprawy ziemi, czy ogródków. Wiktoria Naglik z Kaźmierza, urodzona 24 grudnia 1920 r., w wywiadzie, udzielonym Sylwii Zagórskiej dnia 7 kwietnia 2016 r., wróciła pamięcią do ciężkich, wojennych czasów: „W domu wszystko się podarło, nawet prześcieradła już porządnego nie było, powłoki tak samo, same łaty, bo z poduszki znowu lepiło się w pościel i tak naokoło. A ciotka była gosposią u Niemki w Poznaniu, której mąż jeździł przez morze do innych krajów i raz po raz tam przywiózł coś do ubrania, co nam z kolei ta ciotka przywiozła. Raz dała mi spódnicę i cieszyłam się, bo już miałam w co się ubrać, żeby iść do roboty”.

Mieszkańcom niektórych wsi, w tym Kaźmierza, pozwolono na własne potrzeby zachować ogródki, zabraniając jednocześnie sprzedaży plonów. Jak zanotowała Dorota Jaskuła: „Z niedojrzałych pomidorów i dyni robiło się marmeladę, która przechowywana w kamiennych garnkach nie psuła się. A co w niej jeszcze było? Łuski od cebuli, kawałki pastewnych buraków, czerwone buraczki. Ale było słodkie. Ciekawe – ta marmelada, stojąc w naczyniu w piwnicy, nie fermentowała. A jak uzupełniało się ciągły brak chleba? W majątkach ziemskich, w polu, był piec do pieczenia chleba. Tam w kolejności raz na dwa tygodnie kobiety piekły bochenki chleba dla swoich rodzin. A to dzięki temu, że pracownicy majątku w ramach wynagrodzenia otrzymywali deputat w postaci zboża, ziemniaków i trochę opału. Zboże wymieniali na mąkę w młynie w Kaźmierzu. Przygotowując ciasto na chleb, dodawały do niego utarte ziemniaki albo dynię, wtedy ciasta było więcej, a chleb dłużej zachował świeżość”. Rodziny, nie posiadające deputatu zboża na mąkę, żywiły się ziemniakami.

Urodzonej 25 kwietnia 1931 r. w Sierpówku, Stanisławie Antkowiak, wojna kojarzyła się ze smakiem marmolady z brukwi i dyni, bo przecież Polakom zabroniono jedzenia owoców i dżemów: „Jak przypominam sobie wojnę, to czuję smak marmolady z brukwi i dyni. Ile można było tego jeść? A moja mama, jak umierała, to jeszcze mówiła: „Ja do dzisiaj czuję tą marmoladę”. Rozmawiała z nami, jaka w smaku była niedobra”. Chleba i mąki do jego pieczenia wciąż brakowało. „Pamiętam,  jak mama piekła chleb, deputat na mąkę się dostawało, ale to tam nie starczało. To mama fasolę gotowała, czasem kukurydzę, skręcała na maszynce i do tej mąki dosypywała, żeby tego chleba było więcej. Dynię też dodawała do chleba, tylko że dynia była trochę za mokra”.

Mieszkańców Wielkopolski nazywa się poznańskimi pyrami, gdyż w czasie okupacji żywili się głównie potrawami z tej najbardziej dostępnej rośliny – ziemniaków, zwanych w gwarze poznańskiej pyrami. Z ziemniaków przygotowywało się: „plyndze” – placki ziemniaczane smażone na oleju lub margarynie, „ślepe ryby”, czyli zupę ziemniaczaną, szare kluchy, gotowane lub pieczone pyry. Drugim dostępnym dla Polaków warzywem były buraki, z których Kaźmierzanki przygotowywały: marmoladę, zupę, placki buraczano – ziemniaczane. Z dyni kobiety sporządzały: marmoladę, kompot, placki z dodatkiem mąki i cukru, używały też tego warzywa jako dodatku do chleba. Możliwa do zdobycia była mąka żytnia, która służyła do wyrobu: chleba, „pierników” na żytniej mące z dodatkiem zmielonej kawy zbożowej, zupy z żytniej mąki z dodatkiem  rozkruszonego chleba.

Matki starały się zapewnić dzieciom, ciepłe, pożywne śniadanie. Najczęściej była to  zupa z żytniej mąki z dodatkiem rozkruszonego chleba lub chleb z marmoladą, czasem ze smalcem lub z „wątrobianką” z płatków żytnich i odciągniętego mleka. Gdy ugotowana i osolona masa ostygła, dodawały do niej drożdże i otrzymywały smarowidło na chleb. Na obiad najczęściej podawały potrawy jednogarnkowe tj.: zupa z brukwi, grochu, fasoli, ziemniaków, kapusty, jak również z chwastów, np. lebiody – komosy białej lub pyry pod różnymi postaciami. Kolacja, z powodu ograniczonego dostępu do żywności, była często pomijanym posiłkiem. Polakom zabroniona była herbata i kawa, dlatego pili: kawę zbożową, napary z ziół tj.: mięta, rumianek, pokrzywa oraz kompoty z warzyw – dyni albo rabarbaru, przeważnie słodzone sacharyną, bo cukru często brakowało. Od święta Kaźmierzanki przygotowywały: cukierki marcepanowe z gotowanych ziemniaków, cukru i oleju migdałowego, a także cukierki, tzw. karmelowe, wytwarzane poprzez smażenie na patelni cukru z mlekiem lub wodą. Rarytasem były jajka, mięso, mleko (na kartki). Wiktoria Naglik przypomniała sobie swoje codzienne zmartwienia z lat okupacji: „Myślałam, jak ciotce przewieźć jajka pociągiem z Kaźmierza do Poznania. Wtedy modne były turbany na głowę, to szal się zawiązało w taką pętel, przerzuciło się przez głowę i w to się pokładło te jaja i na głowie się przewiozło do miasta. Bałam się co to by było, jakby kto trzepnął mnie przez łeb. A jak tam się nie zmieściły to jeszcze w pasie, pod bluzką. Bluzkę się wcisnęło mocno w spódnicę, przewiązało sznurkiem, żeby nie pospadały i się nawpuszczało parę jajek. Każdy się bronił od głodu”.

Okupacyjna polityka zmierzała do zminimalizowania, czy wręcz pozbawienia społeczeństwa polskiego dostępu do edukacji. W Kraju Warty nauka odbywała się tylko dla najmłodszych dzieci, wyłącznie w języku niemieckim i trwała zazwyczaj kilka miesięcy. Jej celem było wykształcenie zamiłowania do czystości, porządku, jak również właściwego zachowania się i posłuszeństwa wobec Niemców. Polacy mieli opanować podstawową wiedzę umożliwiającą im wykonywanie poleceń okupanta. Z zajęć praktycznych: ukłon, szybkie i sprężyste wstawanie na wezwanie, otwieranie i zamykanie drzwi. Wykluczono wyższy poziom kształcenia polskich dzieci, aby nie mogły podawać się  za Niemców. W Urnental lekcje odbywały się w godzinach od 8.00 do 12.00, sześć dni w tygodniu, niedziela była wolna. Maria Nowicka, urodzona 28 sierpnia 1933 r. w Kaźmierzu, opowiedziała: „Ja to już potem byłam  w domu, jak przyszłam ze szkoły, a brat musiał chodzić do Niemca, mieszkającego naprzeciwko podstawówki. Po lekcjach szedł do pracy. Latem pasł krowy na łąkach, a zimą obornik wyrzucał i też musiał się zająć krowami”. Nie było możliwości uchylenia się od pracy ani jej zmiany na inną. Dziewczęta najczęściej pracowały jako służące i nianie u Niemek, a chłopcy jako parobkowie. Obowiązkowi pracy podlegała młodzież od 12 roku życia, w rzeczywistości zmuszane do pracy były już młodsze dzieci. 

W GG działały polskie szkoły i ochronki, czyli zakłady dobroczynne dla najmłodszych, podobne do przedszkoli, zakazane w Kraju Warty. Wypędzeni mieli więc możliwość uczenia się i z tego korzystali, choć nauka nie była obowiązkowa. Teresa i Łucja Krela chodziły do szkoły w Pukarzowie, w lubelskim, gdzie wraz z matką, Katarzyną, zostały wysiedlone z Gorszewic w 1942 r. Po sześciu latach wojny znajomość języka polskiego wypędzonych była nieporównywalna z tym, co umiały dzieci, które nie zostały wysiedlone. W Urnental uczniowie potrafili czytać i pisać tylko po niemiecku, chyba, że mieli szczęście korzystać z tajnego nauczania. W czasie II wojny światowej Tajną Organizację Nauczycielską (TON) w Kaźmierzu tworzyły: Felicja Budzianka, Emilia Czura (Czurówna) i Janina Tobis, które z narażeniem życia uczyły 28. polskich dzieci. TON był to konspiracyjny kryptonim Związku Nauczycielstwa Polskiego (ZNP). W dniach od 10 do 13 lutego 1945 r., po tym jak z Kaźmierza uciekli Niemcy, nauczycielki Maria Cwill i Janina Tobis sporządziły spis dzieci w wieku szkolnym. 15 lutego 1945 r., po sześcioletniej przerwie, rozpoczęto w kaźmierskiej szkole nauczanie w języku polskim. Edukację zaczęły dzieci w wieku od 7 do 14 lat, prawie wszystkie od podstaw – poznawania liter. Z grupki dzieci, które korzystały z tajnego nauczania w czasie okupacji albo chodziły do szkoły na wygnaniu w GG, utworzono klasę V. „Dzieci w wieku od 8 do 14 lat, ucząc się z elementarza, nazywały się klasami II, III, IV. W rzeczywistości byli to wszyscy pierwszoklasiści”. 

W Kraju Warty, w czasie II wojny światowej, pozamykano większość kościołów, w tym w Kaźmierzu i w Bytyniu. Dla wysiedleńców jedynym utrudnieniem w praktykowaniu religii była odległość do świątyni. Rodzina Mizernych, wysiedlona do Tomaszówki, do najbliższego kościoła w Sawinie miała 12 km. Franciszka Mizerna z córkami co niedziela pokonywała tę odległość pieszo i na boso, aby oszczędzić buty. Obuwie zakładały dopiero przed świątynią, po umyciu nóg w strumyku. Do tego samego kościoła w Sawinie co tydzień pokonywało drogę rodzeństwo Koniecznych – Marian, Franciszek i Maria z mamą Stanisławą Konieczną z domu Piechowiak, babcią Agnieszką Piechowiak i dziadkiem Franciszkiem Piechowiakiem. Szli na piechotę z Malinówki przez las. Codziennie modlili się o koniec wojny i tułaczki. Dzieci wygnańców przystępowały do I Komunii Świętej, o czym nie mogły marzyć dzieci, które okupację spędziły w Kraju Warty. Również przebywający na robotach przymusowych w III Rzeszy, po wyzwoleniu przez Amerykanów, mogli wziąć udział w sakramencie I Komunii Świętej – tak było w przypadku Zofii Kowalak, której Amerykanie wyprawili piękną uroczystość. 

Prawdziwą zmorą wygnańców były wszy, którymi zarazili się w obozach przesiedleńczych. Nie mogli ich wytępić z powodu braku środków czystości. Kobiety próbowały pozbyć się pasożytów, lejąc naftę na głowę i piorąc ubrania w rzece. Wyczesywały gnidy specjalnymi grzebieniami. Łucja Doniec, z domu Krela, wspominała, że z wygnania do Gorszewic przywieźli wszy. W trakcie powrotu z Pukarzowa, z lubelskiego, najpierw jechała z matką i siostrą pociągiem, a towarzyszyła im krowa. Nie pamięta dokąd dojechali pociągiem, ani w jaki sposób kontynuowali powrotną podróż, ale wie, że spali pod gołym niebem: „Pierzyny my mieli, mama miała pierzyny i pierzyny rozkładała i my spali na tym”. Pod koniec wysiedlenia, w Pukarzowie, zmarł dziadek Łucji: „Na wygnaniu dużo wygnańców poumierało. Jak dziadek zmarł, to jeszcze w nocy przed pogrzebem nie było desek na trumnę. Dopiero mama latała i poszukała deski, żeby zbili i żeby dziadka pochować”.

Polacy wracający z wygnania nierzadko zastawali Niemki z dziećmi w swoich gospodarstwach i zamieszkiwali z nimi. Tak było m.in. w przypadku Rusiłowskich (relacja Krystyny Kwity) i Przekopów (relacja Ireny Przybeckiej) z Radzyn, Płocharzów z Sokolnik Małych (relacja Wandy Krystkowiak), Michalików z dzisiejszej ul. Czereśniowej w Kaźmierzu (relacja Andrzeja Michalika). Krystyna Kwita, z domu Rusiłowska, wspominała, że gdy wrócili z wygnania, w ich gospodarstwie mieszkała Niemka z dwiema córkami i synem. Przez kilka miesięcy mieszkali razem, a nawet Rusiłowscy wzięli udział w ewangelickim pogrzebie Marii Albert, która zmarła na gruźlicę w 1945 r. i została pochowana na cmentarzu ewangelickim w Radzynach. Jadwiga Człapa z domu Mizerna, urodzona 3 października 1934 r. w Kaźmierzu, opowiedziała: „Ruscy urzędowali w domach wygnańców. W naszym domu  w Witkowicach pokoje były poniszczone. Z inwentarza zostały tylko krowy, sąsiedzi się nimi zajęli, Stróżykowie, co wrócili wcześniej i kowal, Magdziarek. Pamiętam, że przed Wielkanocą żeśmy wrócili i Stróżykowa nam przyniosła kurę i kilka jaj, żebyśmy mieli na święta. Jakoś tam pomału, pomału, sąsiedzi dopomogli i się przyszło do siebie”. 

Kaźmierzanki codzienną pracą w nieludzkich, okupacyjnych warunkach, dokonywały wszelkich starań, aby ocalić swoje rodziny przed pośrednią eksterminacją. Wykazały się siłą i zaradnością, która uchroniła je, ich potomstwo i starszych, często schorowanych rodziców od głodowej śmierci. Zachowały spokój w wielu trudnych sytuacjach oraz dostosowywały się do okrutnych, wojennych realiów. Kobiety nie traciły nadzieli na lepszą przyszłość ani poczucia sensu istnienia. Nie wpadały w marazm, bezczynność, czy poczucie beznadziei. Były przykładem i oparciem dla swoich najbliższych. Dbały o bezpieczeństwo dzieci i wraz z nimi modliły o szybki koniec wojny. Narażały życie, aby zdobyć pożywienie, a niektóre prowadziły tajne nauczanie. 


Opublikowano

w

,

przez

Tagi:

Skip to content